ailvara.blog.pl - archiwum z 2008 - 2010 Kolejna próba, niezwykle rzadkie wpisy, za to średni poziom już lepszy. Nawet kilka niezłych wspomnień się tu uchowało! ________________________________
2008-09-07 16:00:21 Początek roku szkolnego (pνq)<=>{[pΔ(pΔq)]Δ(pΔq)Δ[(pΔq)Δ[qΔ(pΔq)]]}Δ {[pΔ(pΔq)]Δ(pΔq)Δ[(pΔq)Δ[qΔ(pΔq)]]}<=>[(pΔq)Δ(pΔq)]
Oto jakże mądry wniosek, do którego doszłam rozwiązując zadanie domowe.
2009-04-25 22:45:50 O. Okazja, żeby coś skrobnąć. Jadę do Wilna. Jutro. Koło 5.00. Może coś napiszę, jak wrócę. I zrobię szablon. I w ogóle ogarnę to jakoś. Ale mnie długo nie było.
Dziś pierwszy dzień zamiany szkoły na próby do spektaklu. Zamienił stryjek siekierkę na kijek, jak mam byż szczera. O ile było wesoło, radośnie i tak dalej, o tyle nie pierwszy raz całkowicie mnie - i w ogóle nas, szarych bezimiennych bohaterów - olano i po trzech zmarnowanych godzinach zmyłam się do domu, tylko po to, by późnym popołudniem znów się na próbę przyturlać. Walc. Wciąż go lubię, co jest nieco zaskakujące przy tych irytujących, późnych i bezowocnych godzinach prób.
Jak jednak mówiłam, było wesoło. Łukasz przepisywał część tekstu, którą zmieniono/zgubił/utracił w inny sposób. Kiedy twierdził, że jest beznadziejny, uznałam to za kolejny przejaw jego ogólnie złego ostatnio humoru i fatalnego nastawienia do roli (przynajmniej jakąś ma, szczęściarz) czy całego przedstawienia w ogóle. A kiedy sama TO przeczytałam, mało nie zginęłam z beki. Bo toż to czysta - o zgrozo! niezamierzona - autopariodia była. Emo sweet brokacik niemalże. Podobno przepisane z książki. To chyba dobrze, bo wówczas moje niebotyczne przerażenie dotyczące trzeźwosci umysłu mych znajomych-scenarzystów zamienić mogę na głębokie niedowierzanie i zastanowienie nad faktem, że i sto lat temu można było wydać książkę nie mając ku temu żadnych predyspozycji językowo-intelektualnych.
Do domu wróciłam tylko po to, by natknąć się na najazd rodzinny - o wizycie cioteczki uprzedzona zostałam, ale o kuzynach nikt mi nie wspominał - co zaowocowało godzinami siedzenia przy stole i obżerania się to schabowymi, to ciastem. O, biję się w piersi, ja, która ostatnio miałam się za już-nie-tak-beznadziejnie-naiwną istotę, znów założyłam, że w domu zrobię coś choć odrobinkę pożytecznego. Pocieszała mnie myśl, że choć te dodatkowe kawałki ptasiego mleczka zrzucę podczas nieszczęsnego walca, ale nie - po raz pierwszy próba, zamiast jak zwykle zacząć się pół godziny za późno, rozpoczęła sie godzinę za wcześnie. Po ledwie około kilkunastominutowym tańcowaniu wmaszerowały dekoracje, skutecznie absorbując naszych partnerów, którzy natyczmiastowo zagonieni zostali do wnoszenia podestów.
Nas, ułomne niewiasty, oddelegowano do prasowania draperii. Jako że zawsze skutecznie zajęć domowych unikałam, tym samym istotnie stając się niewiastą - czy raczej, osobą - ułomną, i tym razem postanowiłam nie ryzykować, zwłaszcza z przedmiotem podobnie niebezpiecznym jak żelazko. Dzięki niedoborowi desek do prasowania uchowałam sie jakoś, występując jedynie w roli wafla od noszenia wody i pomocy w składaniu. Musze jednak przyznać, że ploteczki w tym sympatycznym gronie były niemal - a może nawet całkiem - warte ruszania mego leniwego i zapuszczonego tyłka z fotela. A to ustawione na kształt recepcji kółeczko prasujących gospodyń rozprawiających ze znawstwem o piłce nożnej - bezcenne.
Dziś dowiedziałam sie przy okazji, że premierę mamy nie w piątek, a w czwartek. Będzie zabawnie.
*******
2010-06-24 22:29:18 Próba generalna! Odkąd wróciłam do bloga wygląda na to, że - póki co - skupi sie na naszym szkolnym przedstawieniu. Z lekkim wachaniem dodałam epitet "szkolnym", bo to, co robimy, wykracza poza normy podobnych przedsięwzięć. Ach, i nic dziwnego, że rozpisuje się na ten temat, skoro spędzam nad tym tworem tyle czasu. O, na przykład dziś siedziałam w szkole jedenaście godzin. Ale wiecie co, z dnia na dzień coraz bardziej mi sie podoba.
Dziś mieliśmy próbę generalną. Z miniaturową publicznością. Po tym, co działo się dziś i w poprzednich dniach, nie podejrzewałam, że cokolwiek się z tego składnego utworzy. A tu niespodzianka, pozbawieni nieustannych uwag i bez możliwości powtórek, spięliśmy tyłeczki (jak zwykła mawiać pani Beatka) i ogarnęliśmy robotę. Oczywiście, nie zabrakło błędów, ale tylko dodały całości smaczku i humoru.
Już na próbie było zabawnie. Przyszli dźwiękowcy z teatru muzycznego, żeby wyregulować mikroporty. Gdy załatwili już Christine i zabrali się za Upiora, poprosili o duet. Ponieważ Christine i Upiór mówią mniej więcej podobnie głośno, mikroport Upiora ustawiono chyba tak samo jak ten Christine. Ha! Nie wiedzieli tego, co my: że Christine śpiewa bardzo cicho i delikatnie, a Upiór, oj, absolutnie i niepodważalnie najgłośniej ze wszystkich. Ach, to wyczekiwanie w napięciu i dziki atak na bębęnki w chwili prawdy! Genialne.
Moja rola służki w akcie pierwszym sprowadziła się do robienia sztucznego tłumu i obserwowania akcji zza parawanu. Ominęły mnie ze dwie sceny, ale akurat te, które znałam już z prób. Ta część obyła się raczej bez zakłóceń, ogólnie, było pięknie, ale po tylu próbach nudnawo.
Zabawnie zaczęło się robić od drugiego aktu, w który wchodzimy maskaradą i naszym walcem nieszczęsnym. Podobno nieźle się w pewnym momencie posypało, ale skupiona na krokach nie bardzo zauważyłam i średnio mnie to teraz już obchodzi.:) Po Maskaradzie miałam pobiec za kulisy pomóc Madzi w dekoracjach, ale okazało się, że albo poprosiła o to zbyt wiele osób, albo wszyscy owczym pędem się za te kulisy wcisnęli. Dość, że tłok zrobił się niemiłosierny. Christine nie miała jak się przebrać, nikt nie miał jak przejść. W ostatniej chwili z jednym jeszcze chłopakiem przemknęliśmy się bokiem na tyły sali, by zasiąść z kilkoma jeszcze bardziej rozgarniętymi:) osóbkami i do końca bawić się spektaklem.
Wkrótce okazało się, że Christine faktycznie nie zdążyła się przebrać. Ekipa czekała już na nią na scenie i... cisza. Carlotta zaczęła podpytywać Raoula, co tam jego narzeczona porabia i czy z Upiorem romansuje. Dyrektorzy opery dorzucili parę groszy, Ricardo coś palnął, sala w śmiech - a my, uczestnicy, rozluźnieni po zakończeniu własnego występu, w najgłośniejszy. Christine w końcu pojawiła się, rozpoczęła piosenkę ze sceny na cmentarzu. Wchodzi na scenę, odwraca się... Maestro. Stop. Gdzie jest grób??
Pojedynek Upiora i Raoula mnie nie zawiódł. Owszem, zabili się może nieco więcej razy niż przystoi, ale energii nie szczędzili. I o to chodzi.
Z racji tego, że końcówkę tworzyć miało wejście jak na Maskaradę, a połowa ludzi schowała się za kulisami (ach, ach, nie mówiąc już o tym, że ani razu tego nie ćwiczyliśmy...), zakończenie całkiem się posypało. Pianista zakończył frazę, wstał, poinformował publiczność, że przedstawienie skończone i na co oni jeszcze czekają. Na szczęście ktoś uratował sytuację i zgromadził nas na scenie. Pokłoniliśmy się profesjonalnie, grupkami, doczekawszy się nieco braw na stojąco. Genialne uczucie. Wiedziałam, że to nie dla mnie, że prawie nic nie zrobiłam. Ale czułam się dumna, że w czymś takim w ogóle wzięłam udział.
Siedziałam w szkole jedenaście godzin. Prawie nic nie jadłam, nóżki mnie bolą i oczka zachodzą mgłą, ale humorek dopisuje jak rzadko. Ale głupio się czuję takie miłe rzeczy wypisując. Jak nie ja.